Mam 62 lata, jestem „magistrem do kwadratu” i dodatkowo absolwentką studiów podyplomowych na Wydziale Psychologii UW, pracowałam jako tłumaczka, dziennikarka i trenerka umiejętności poznawczych, prowadziłam też kilka biznesów, ale ciągle czułam niedosyt zawodowy. Chociaż w każdej z dziedzin przez siebie uprawianych odnajdywałam satysfakcję, coś było nie tak. Nie na moją miarę, czułam się w tym nie do końca zgrabnie, a przede wszystkim nie zupełnie wygodnie. Przejście na emeryturę uznałam za moment, w którym już niczego nie muszę, za to wiele jeszcze mogę.
Od dawna moje marzenia szybowały w stronę coachingu, bo jako osoba z dużym doświadczeniem życiowym, pewnym zasobem wiedzy i umiejętności uznałam, że może to być ze wszech miar pożyteczne zajęcie (przy czym owo „ze wszech miar” rozumiem jako korzyść dla ludzi, którym będę mogła pomagać i, nie mniej ważne, uzupełnienie skromnego, emeryckiego portfela). Z natury jestem osobą niezbyt pewną siebie, szukam potwierdzenia słuszności swoich pomysłów u innych – ze szczególnym uwzględnieniem fachowców. I tak, po długim przeglądaniu internetowych propozycji, postanowiłam, na zasadzie „raz kozie śmierć”, zapisać się na kurs w Szkole Coachingu Lilianny Kupaj.
Po wyczerpującej podróży na trasie Warszawa Tarnów, w czasie której nawigacja ostentacyjnie nie chciała nawiązać ze mną współpracy prowadząc mnie drogami nieujętymi w żadnej kategorii odśnieżania, zmęczona, spięta, z myślą czego ja, stara baba, szukam wśród ludzi, z których każdy mógłby być moim dzieckiem, razem z grupką pozostałych „uczniów”, czekałam na elegancką, atrakcyjną kobietę, znaną mi już z pogodnej twarzy i szczerego, serdecznego uśmiechu.
Na salę weszły dwie kobiety, pastelowa, stonowana, spokojna, przepełniona życzliwością Lila Kupaj i nieco bardziej żywiołowa, energiczna, szczupła równie serdecznie uśmiechnięta blondynka z burzą trochę niegrzecznych, wesołych loczków na głowie Beata Burkat. To co działo się przez następne dwa i pół dnia jest niezwykle trudne do opisania. Najtrafniejszym słowem wydaje mi się być MAGIA.
Na sali znalazło się dziewięć, w większości nieznanych sobie osób. Naturalne było, że w jakiś sposób powinniśmy się sobie przedstawić. Dla „ułatwienia” mieliśmy, jak to w coachingu, odpowiadać na pytania. Pierwsze z nich brzmiało „kim jesteś”? Prosta sprawa, wszyscy jesteśmy dorośli, więc doskonale wiemy kim jesteśmy. Drugie, z pozoru równie łatwe „kim nie jesteś?” sprawiło trochę więcej trudności, ale dopiero zestawienie odpowiedzi na oba wywołało we mnie wiele emocji i myśli, od których całkiem skutecznie uciekałam przez sporą część życia. W jednej chwili uświadomiłam sobie jakie konsekwencje wynikały dla mnie i mojego otoczenia z braku odpowiedzi na to „kim NIE jestem”. Już byłam w stanie pogrążyć się we wnikliwej analizie mojej przeszłości, kiedy zostałam przywołana do rzeczywistości przypomnieniem: „coaching jest to droga z punktu TU i TERAZ do określonego, postawionego sobie celu”.
CEL? Najprostsza nasuwająca się odpowiedź brzmi: chcę być szczęśliwa. OK, cel zacny, ale tu zaczęła się droga przez niezliczoną ilość pytań CO DLA MNIE ZNACZY BYĆ SZCZĘŚLIWĄ. Ale i to pół biedy. Następne pytanie o wytyczenie dróg do niego, a potem wybór tej jednej najbliższej mi – to już nie przelewki. Natomiast przełomowym momentem tego zjazdu była dla mnie MOJA droga do celu, a zwłaszcza głos mentorów: mądrości, niewinności i instynktu…Na tym jednak skończę, bo opisuję moje refleksje po odbyciu pierwszego zjazdu w Szkole Coachingu Lilianny Kupaj, a nie „ Poradnik amatora dla coacha amatora”.
Po pierwszym zjeździe wyjeżdżałam pełna optymizmu, dobrej energii, wszechogarniającej życzliwości, euforii. Lewitowałam! Czy teraz tak już będzie zawsze?
A.